czwartek, 10 kwietnia 2014

zapiski Bernadety


... ciąg dalszy mailowych relacji B. Zapraszam do czytania!


23.03.2014 Dojeżdżamy do Sapy
 
Nie wiadomo czemu dojeżdżamy do Lao Cai z 3 godzinnym opóźnieniem.Wiemy,że busiki do Sapy mają być po 50tys. dongów od osoby. Ale już się zaczyna naciąganie od 200tysięcy! Nie ustępujemy,mamy czas.Plac jakoś dziwnie pustoszeje,ale znowu ktoś pojawia się przed nami. Cena spada,płacimy 60tys od osoby,więc nieźle i tak. Jedziemy. Droga pnie się w górę w gęstych chmurach.Facet wiezie na bagażniku motoru zarżniętego bawoła...Wyjeżdżamy z chmury i pojawią się tarasy ryżowe.Nie na długo.Sapa spowita gęstą mgłą.Jesteśmy na 1600 m npm.Znajdujemy nasz hotel,na powitanie gorąca herbatka cynamonowa.Mamy fajny pokoik.Idziemy połazić po miasteczku.Ledwo co witać.Ale już widzimy sporo kobiet z plemienia Czarnych Hmongów.Niestety wszystkie chcą coś sprzedać lub zabrać nas do swoich wiosek.Na dłuższą metę ma się dość.Nawet zaczepiają nas ponoć nieśmiałe Czerwone Dzao,oczywiście w celach handlowych.Jeśli pogoda się nie poprawi nie ma w ogóle mowy o żadnym trekingu.Wracamy do hotelu.Robi się chłodno.Mamy 
w łóżkach elektryczne koce,włączam swój,robi się przyjemnie.Trzeba odespać nockę w pociągu.
 Bernadeta S.

24.03.2014 Wioska Cat Cat
 
Rano wita nas...słońce i niebieskie niebo!Już trochę go nie widzieliśmy.Dziś w takim razie pójdziemy do najbliżej położonej wioski Cat Cat.
Zamieszkiwana jest przez Czarnych Hmongów i z racji bliskiego sąsiedztwa do Sapy,bardzo turystyczna.Nam się jednak i tak podoba.Sprzedawcy ze straganów wzdłuż drogi nie są natarczywi.Ale są i one!Czarne Hmongówy próbujące sprzedać pierdoły.I się zaczyna-Skąd jesteś?Jak masz na imię?Ile masz lat?Masz dzieci?Ile braci i sióstr?Jednocześnie same odpowiadają na te pytania i to po angielsku!Zbliżamy się do ślicznego wodospadu.Pięknie świeci słońce.Czujemy kropelki z rozbryzgującej się wody na twarzy.Siadamy na schodkach,ale spokoju nie mamy bo One już są!Były trzy,ale oblężenie całkowite.Ja twardo się opierałam,ale już widziałam,że M niedługo pęknie.No i po chwili skończył z zestawem kartek,rybką na brudnym sznurku,motylkiem na sznurku i dzwoniącym kwadracikiem,również na sznureczku:)Jak już kupił od jednej,inne nie darowały.Dopiero teraz mamy spokój i sporo zdjęć:)Idziemy dalej i zbaczamy w boczną ścieżkę.Widzimy ubogie domki,kręci się mnóstwo czarnych macior z prosiaczkami.I wszędzie wokół tarasy ryżowe.Wracamy na główną trasę,a tu już oferty podwiezienia do miasta motorem.Nie!My chcemy iść!Chmury zaczynają schodzić.Jak docieramy do Sapy jest już zaciągnięte.Szkoda,że nie widzimy Meme.Urabia nas już drugi dzień by z nią pójść do jej wioski.Może jednak pójdziemy?M podoba się Mama Lili,ale słabo mówi po angielsku.Meme ma nawet mapę i wszystko objaśnia.Niestety jej nie widzimy.Idziemy do hotelu i kto nas dogania?Meme!Umawiamy się na jutro,że pójdziemy z nią do jej wioski Lao Chai.Oczywiście nie za darmo.Ciekawe jak będzie.
 Bernadeta S.

26.03.2014 Sapa tonie we mgle
 
W nocy znowu pada deszcz.Słyszymy jak wali w dach. Cóż,i tak nie mieliśmy dziś wielkich planów trekingowych.Wychodzimy w południe,choć połazić trochę.Gdy M wraca na chwilę do hotelu,siadam na ławce przy jeziorze.Dostrzegam ją kątem oka daleko,ale mam nadzieję,że ona mnie nie.Niestety,już po chwili siedzi koło mnie kto?-Mama Lili!
I zaczyna,że jest smutna,bo nie poszliśmy z nią i tak dalej.Nosz kurcze!Ani chwili spokoju!Spławiam ją szybko,mówiąc że piszę list do domu,nawet się nie obraża.Nie pada i jest ciepło,ale mgła wszędzie.Jednak próbujemy się przejść,ale im dalej tym gęściej.Bez sensu.Ja jeszcze nigdy w obszarze zabudowanym nie widziałam takiej mgły.Dziś nawet bardziej denerwują nagabywania Czarnych Hmong.W sumie najlepszą częścią tego dnia jest obiad.Odkryliśmy taką boczną alejkę,gdzie są same wietnamskie knajpki z hot potami i grilkami,ale inne rzeczy też mają.Idziemy do jednej,którą prowadzi chyba mama z synem.Znowu na stole ląduje talerz zieleniny(mięta plus szczaw). Zamawiamy zupkę pho i tofu dla mnie oraz rybę dla M.Pho robią tu bardzo dobrą i jak jeszcze nawrzucać szczawiu i mięty to już pyszota.No i M,który ryżu nie je- znowu zjadł ryż!I trochę samej zupy z zieleniną zanim dostał rybę.Najedliśmy się jak nie wiem,ale jutro pewnie nie zjemy obiadu bo jedziemy do Bac Ha.To druga górska miejscowość w tym rejonie,ale ponoć o wiele mniej turystyczna niż Sapa.Ano zobaczymy.
Bernadeta S.



27.03.2014 Droga do Bac Ha

Wymeldowujemy się o 10tej z naszego hotelu.Zostawiamy tu duże plecaki,bo do Sapy wrócimy 
w poniedziałek.Idziemy się przejść bo busik mamy o 13tej.Wita nas piękne słońce.  Nawet  drzewa wydają się bardziej zielone.Wiosenno-letnie powietrze przepełnia trel ptaków.Dziś wszystkie klatki 
z ptakami w całym miasteczku(a jest ich sporo) zostały wyniesione na dwór.One też się cieszę słońcem.Aa,oczywiście wita nas też mama Lili-upewnia się kiedy wracamy do Sapy...
Dziś całkiem ładnie widać góry,być może i widzimy Fansipana czyli najwyższy szczyt tutaj( ok.3143 m nmp) ale nie jesteśmy pewni na 100%,który to.Wracamy na busika do Lao Cai i po pół godzinie prób  dopełnienia go pasażerami i tak jedziemy tylko z kilkoma osobami,na szczęście dla nas bo musimy zdążyć na autobus do Bac Ha.To czego nie widzieliśmy w tą stronę z powodu mgły,teraz dopiero zostaje nam objawione.Droga Sapa-Lao Cai(ok.37km)jest przepiękna!Tarasy ryżowe,lasy,wodospady,chatki i sporo mieszkających przy drodze czerwonych Dzao.Busik odstawia nas na stację autobusową w Lao Cai,które leży już bardzo nisko,więc jest gorąco.Do granicy 
z Chinami,stąd już tylko kilka kilometrów.Kierowca już nas zgarnia do małego lokalnego autobusu,ale my idziemy do kasy biletowej,bo pewnie chciałby nas naciągnąć.Pani w okienku pisze cenę na kartce i każe zapłacić i tak jemu.No dobra ,idziemy do autobusu,a tam czarno na białym ta sama cena:)W środku i na dachu już pełno pakunków,ale pasażerów tylko dwóch-my!Ale fajnie,tyle miejsca dla nas.Jak mogliśmy tak naiwnie pomyśleć,jak byśmy nigdy w Azji nie byli...Wsiadanie i naganianie zaczęło się jak wyjechaliśmy z dworca.Na dach doszły jakieś metalowe konstrukcje.Fajne oparcia siedzień okazały się składanymi dodatkowymi siedzeniami w przejściu.Przestrzeni już więc nie ma zupełnie.Ale można jeszcze by upchać 2 drewniane pale na podłodze.Zostają więc wniesione z jakiegoś warsztatu stolarskiego.Długi paznokieć u jednej ręki w Azji to norma,ale to co mamy okazję zobaczyć teraz wywołuje mieszane uczucia.Facet ma kilka bardzo długich szponów,ale zagięty paznokieć kciuka u jednej ręki ma ze 30cm!I on pracuje w warsztacie stolarskim!Jedziemy dalej wesoło,bo muzyka wali na całego.Siedzimy zduszeni,śmierdzi coraz bardziej...Jadą z nami panie Kwieciste Hmong w swoich tradycyjnych,kolorowych strojach.Jedna siada koło mnie na troche.Dobrze znam ten zapach bo mieliśmy i krowę i oborę.Strasznie od niej śmierdzi oborą!Oprócz tego miesza się wiele innych smrodów,harkają,kaszlą i palą papierosy.Gdyby nie otwarte okna byłoby kiepsko.Oczywiście zajeżdżamy i do warsztatu zmienić koło czyli standardowa podróż lokalnym autobusem w Azji:)Droga bardzo ładna,plantacje bananowców,zielono.Widzimy chyba też plantacje herbaty.Dopiero jakieś ostatnie 20km zaczynamy wspinać się w górę.Pani Kwiecista Hmong wysiada przed nami.Chyba pomocnik kierowcy za mało jej wydał bo awantura na całego.Ona uderza go kilka razy,ale on się śmieje tylko.W końcu zostaje wypchana z ruszającego już autobusu.Niedługo wysiadamy my.Hotele puste bo większość turystów przyjeżdża tu tylko na niedzielny market.Mamy duży wybór:)
 
Bernadeta S. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz